Lizbona od kuchni… czyli dzisiaj opowiem Wam, jak zakochałam się w tym mieście. Nie wiem, czy tylko pewne aspekty tego wyjazdu przeważyły szalę, czy jednak uroki miasta sprawiły, że tęsknić mi się będzie za nim jeszcze długi czas. Wydaje mi się, że powyższe wspomniane rzeczy doskonale zagrały razem. Jako podwójni rodzice z kilkuletnim stażem nie ruszający się nigdzie bez swoich “ogonków” wyjechaliśmy tym razem tylko we dwoje. No dobra… we troje, ale “bąbla” jednak nie liczę, bo na razie jeść nie woła, siku nie woła i wystarczy tylko go dźwigać 😉 Także z racji tego mieliśmy ogólny luz, blues i rekreację (jakby to powiedział mój Tata). Szwendaliśmy się więc całymi dniami po mieście, cieszyliśmy oko palmami i kaflowymi kamienicami, polowaliśmy na tradycyjną kuchnię portugalską i popijaliśmy pyszne espresso, nieraz wprost na ulicy 😉
No właśnie… Ten wyjazd pod względem kulinarnym był zdecydowanie najlepszym wyjazdem do tej pory. Mimo, że wcześniej jakoś wybitnie się nie przygotowałam w tym temacie, udało nam się spróbować kilku naprawdę fajnych i nowych dla nas dań. Udało nam się nawet nauczyć gotować kilka tradycyjnych potraw, ale o tym opowiem Wam innym razem 😉 I tutaj chciałam jeszcze nadmienić, że Kawa jest zdecydowanie mistrzem w wynajdowaniu dobrych knajp 🙂 Nieraz mieliśmy też paraliż decyzyjny co do wyboru restauracji. Bo miejsca, gdzie można zjeść są na każdym niemal kroku i mimo wyczytanych w internetach recenzji, ciężko było się zdecydować. Ale wszystkie propozycje Kawy się sprawdziły. Raz tylko mieliśmy sytuację, kiedy bez sprawdzania informacji w necie, zasiedliśmy pewnie przy stoliku 🙂
I teraz właśnie się zastanawiam, w jakiej kolejności Wam opowiedzieć o tych wszystkich dobrych rzeczach, które skonsumowaliśmy. Czy chronologicznie, czy od najlepszych… Zacznę jednak od początku, by zakończyć wisienką na torcie 😉 I skupię się dzisiaj na daniach głównych 🙂
Alfama
Na pierwszą portugalską kolację wybraliśmy się całkiem niedaleko od naszego lokum na Alfamie. Mówiąc całkiem niedaleko mam na myśli naprawdę bliski dystans, bo dosłownie parę kroków 🙂 Przybyliśmy do niej zaraz po otwarciu, więc nie było problemu z miejscem, ale po dosłownie 30 min sytuacja diametralnie uległa zmianie.
Ja postanowiłam się przywitać z Lizboną grillowanymi sardynkami. U kluczy do naszego lizbońskiego mieszkania dyndała kolorowa sardynka, więc nie mogłam postąpić inaczej. I może nie zabrzmi to tak jak należy, ale żadnej magii w tym daniu nie było jeśli chodzi o sposób przygotowania. Były po prostu sardynki i gruba morska sól, czyli to co w rybach kocham najbardziej 🙂 Do tego przepyszne pieczone ziemniaki i prosta surówka z sałaty, pomidorów i czerwonej cebuli skropiona oliwą z oliwek. Kawa na sardynki nie dał się skusić, wybrał sobie za to combry jagnięce z czosnkiem, a do tego oczywiście pieczone ziemniaki i duszona kapusta. Combry były bardzo dobre, ale według mnie to kapusta była numerem jeden. Delikatna, słodka z maślanym posmakiem, wielka pycha 🙂
Park Narodów
Drugim kulinarnym odkryciem była wieprzowina w stylu Alentejo, którą jadłam w Parku Narodów. Było to duszone w winie mięso, podawane z małżami i smażonymi ziemniakami. Ja co prawda dopuściłam się pewnego oszustwa jeśli chodzi o to danie. Z racji tego, że z owocami morza do tej pory mi jakoś nie po drodze, na moim talerzu nie znalazły się małże. Niektórzy mogą się pewnie nieco zbulwersować, że w takiej sytuacji, to wcale już nie jest “carne de porco a Alentejana”. O nazwę kłócić się nie będę, ale moja wersja bez “robali” była bardzo dobra 🙂 Elementem zaskakującym w tym daniu, było to że wcześniej usmażone ziemniaki (zakładam, że w głębokim tłuszczu, bo do złudzenia przypominały domowe frytki) były zanurzone w winnym sosie. Do tej pory myślałam, że frytki lubię mocno chrupiące, ale to się zmieniło po zjedzeniu tej wieprzowiny 🙂
Belem
Kolejnym przystankiem na naszej kulinarnej mapie było Belem i restauracja położona niemal nad samym Tagiem. Tego właśnie dnia zaliczyliśmy kompletny paraliż decyzyjny jeśli chodzi o wybór miejsca do zjedzenia śniadania. Mieliśmy w planie zjeść coś w okolicach Baix’y, ale jako turyści zwiedzający Lizbonę po raz pierwszy, nie byliśmy świadomi co nas tam czeka 😉 Tłumy! Wszędzie ludzie, na każdym kroku knajpiani naganiacze, sprzedawcy okularów, kolejki i ogólny chaos. Głodni i źli, postanowiliśmy uciekać stamtąd czym prędzej, a kierunkiem jaki obraliśmy było Belem.
Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy zobaczyliśmy tę przestrzeń, zieleń i brak ludzi w promieniu 50 m od siebie. Jedynym minusem tej sytuacji było to, że czas śniadania dawno już minął i nastała pora lunchu. Trzeba było w końcu coś zjeść. Z nieco lepszymi już humorami, nie grymasiliśmy za bardzo i padło właśnie na wspomnianą wcześniej restaurację. Była to jedna z sieciówek, ale naszym brzuchom doprawdy było już wtedy wszystko jedno. Zależało nam, żeby w końcu usiąść i we względnym spokoju nieco odpocząć.
Zamówiliśmy sobie jedno z tradycyjnych dań portugalskich “pica-pau”, ale w specjalnej odsłonie proponowanej przez knajpę. Niedługo potem naszym oczom ukazał się gorący garnek, na widok którego zaczęliśmy się niecierpliwie oblizywać. A co było w środku? Sos 🙂 Jasny, kremowy, maślany sos. Obstawiam, że był on na bazie wina. W sosie zanurzone były kawałki idealnie usmażonej, miękkiej wołowiny. To wszystko było jeszcze obsypane małymi kawałeczkami portugalskich pikli (marchewka i kalafior) i czarnymi oliwkami. No powiem Wam, że to było pyszne 🙂 Jedyny błąd jaki popełniliśmy, to zamówienie frytek zamiast chleba jako dodatku. Maczanie chleba w sosie z pewnością wyniosłoby to danie na jeszcze wyższy poziom 😉
Praia Grande – Sintra
A teraz przechodzimy do wisienki na torcie 🙂 Ten dzień był zdecydowanie najlepszy, bo zmęczeni już nieco miastem postanowiliśmy wybrać się poza jego granice i nacieszyć oczy większą przestrzenią. Wybór nie był trudny, bo znajdowaliśmy się niedaleko Sintry i jej “końca świata” Coba da Roca oraz Oceanu Atlantyckiego 🙂 O ile Cabo da Roca, czyli najbardziej na zachód wysunięty kraniec Europy, był dość oblężony przez ludzi, o tyle drugim celem naszej podróży nie musieliśmy się zbytnio dzielić 😉 A była nim Praia Grande. Nie chce sobie nawet wyobrażać jak ona wygląda w sezonie, a tym bardziej przekonywać się o tym na własnej skórze. Ja zapamiętam ją jako totalne pustkowie, ze złoto-czarnym drobnym piaskiem, słońcem nieśmiało wyglądającym zza szarych chmur i szumiącą ciszą. To tutaj właśnie nie przyszło nam nawet do głowy sprawdzać opinie o majaczącej w oddali restauracji. Po prostu weszliśmy na jej taras i zostaliśmy tam nieco dłużej niż zamierzaliśmy :).
I to tutaj zjedliśmy zdecydowanie najlepszy obiad. Na naszych talerzach wylądowały oczywiście ryby, nie mogło być przecież inaczej. Ja postanowiłam w końcu zjeść dorsza w stylu Lagareiro (szkoda tylko, że nie portugalskiego pochodzenia ;)). Jest to pokaźny kawałek pieczonego (solonego i suszonego) dorsza polany ciepłą oliwą z oliwek aromatyzowaną czosnkiem. Do tego obowiązkowo pieczone ziemniaki i duszony szpinak. Do dzisiaj czuję ten smak i szczerze mówiąc nie mam odwagi przygotować go w domu, żeby czasem nie popsuć sobie tych przepysznych wspomnień. A Kawa tego dnia postanowił zjeść “rodowitą” portugalską rybę, czyli labraksa wyłowionego z Oceanu. Perfekcyjnie zgrillowany, rozpływający się w ustach, z chrupiącą skórką. Podbity jedynie ziołowym masłem i sokiem z cytryny. A do tego (jakże by inaczej) pieczone ziemniaki i gotowane warzywa obficie polane oliwą z oliwek. Nie przesadzę jak powiem, że to było kulinarne cudo 🙂
Na dzisiaj to już koniec. Mam nadzieję, że narobiłam Wam smaka na Lizbonę 🙂 A wkrótce na tapetę pójdą portugalskie przekąski.