Dzisiaj zaczniemy od zwierzeń 😉 Będzie mało optymistycznie, ale mam nadzieję, że te kilka wyrzuconych z siebie słów pozwoli mi nabrać jeszcze większego dystansu i na nowo poukładać priorytety, przynajmniej na ten moment. Ci co śledzą fanpage gotować! na Facebooku wiedzą już, że (ogólnie mówiąc) zwalniam tempo jeśli chodzi o moją aktywność na blogu. Dlaczego teraz? Na pewno wiele czynników się na to złożyło, ale głównym jest oczywiście moja dobiegająca końca ciąża. Ale może zaczniemy od początku…
Pomysł na założenie bloga zaczął we mnie kiełkować kiedy Gnom miał niecałe 2 lata, a ja wtedy zaczęłam odkrywać blogosferę jako czytelnik. To był też moment, kiedy bardziej zaczęłam interesować się gotowaniem. Zawsze lubiłam to robić i zawsze to robiłam, ale to był czas na odkrywanie nowych rzeczy i bardziej świadome podejście do tematu. A kiedy jeszcze słyszałam słowa, że “pycha”, że “bardzo dobre”, że “palce lizać” to jeszcze bardziej rwałam się do założenia bloga.
Jednak od pomysłu do realizacji minęła jeszcze chwila. Jako że wcześniej zawodowo zajmowałam się tworzeniem stron internetowych, więc zaczęłam właśnie od tego. Chciałam mieć najpierw swoje własne ładne miejsce. Pamiętam, jak dłubałam w kodzie i dostosowywałam stronę gdy Gnom ucinał sobie drzemkę. W między czasie oczywiście gotowałam, spisywałam swoje przepisy i testowałam dania z różnych książek. Wtedy też ogarnął mnie szał poznawania nowych smaków, a że mieszkaliśmy w Londynie, było to niezwykle łatwe 🙂 Fajny to był czas, bo z pasji, ale też z luźnego podejścia do sprawy, zaczęło kiełkować to moje miejsce. Chociaż pisałam wtedy jeszcze “do szuflady”, to sprawiało mi to ogromną frajdę.
Potem znów nastąpiła rewolucja w naszym życiu, czyli narodziny Zgreda. Na chwilę musiałam opuścić kiełkującego bloga, ale absolutnie nie przestałam gotować 🙂 Na spokojnie uczyłam się jak być podwójną mamą, i powoli zaczęłam znów tutaj wracać. Bez spiny i planowania przybywało coraz więcej wpisów, aż przyszedł taki moment, że byłam gotowa się ujawnić 😉 Było to dokładnie 18 września 2015 roku. Pamiętam, że po kliknięciu na Facebooku “udostępnij”, serce mi biło jak szalone i z wielkim podekscytowaniem i lękiem czekałam na jakiekolwiek reakcje.
I tak to się później kręciło. Niespiesznie, na tyle na ile pozwalał mi czas, realizowałam się przy garach i dzieliłam się z Wami udanymi przepisami. Cieszyłam się jak głupia z każdego komentarza i każdego lajka. Mimo, że było ich niewiele to i tak dawały mi poczucie, że robię coś fajnego. Z czasem zaczęłam wypływać na szersze wody. Szukałam coraz to nowych miejsc, gdzie (nazwijmy to po imieniu) chciałam promować gotować!. Zaczęłam poważniej myśleć o tym, żeby mieć też jakieś korzyści z tej mojej “pracy”.
Znów powolutku zaczęłam dążyć do realizacji tych planów, tylko że gdzieś po drodze się zgubiłam. Spontaniczne gotowanie i pisanie postów zastąpiły miesięczne plany i harmonogramy. Zamiast gotować to na co miałam ochotę, zaczęłam gotować to co znajdowało się na liście “to do” i to co miało szanse zwiększyć liczbę odsłon. A kiedy dowiedziałam się, że znów jestem w ciąży, obsesyjnie zabrałam się za gromadzenie postów na zapas. A kiedy nie udało mi się zrealizować tych moich blogowych planów, bo na przykład zimą dom przekształcał się w szpital, to chodziłam zła. Każdy wyjazd wiązał się z tym, że musiałam mieć wcześniej przygotowany post, by zdalnie tylko kliknąć “opublikuj”. Potem już tylko obserwowałam statystyki. Paranoja. Tylko, że wtedy czerwona lampka dopiero się nieśmiało żarzyła. Tłumaczyłam sobie, że muszę przecież tak robić, żeby ciągle rozwijać to miejsce, żeby Internet dowiedział się, że istnieje taki blog jak gotować!
No i zmęczyłam się tym strasznie. Doszło do mnie w końcu, że i fizycznie i psychicznie nie dam rady tak dłużej ciągnąć. Fizycznie jestem już po prostu zmęczona wielkim brzuchem i różnymi ciążowymi dolegliwościami. Psychicznie, bo zatraciłam po drodze przyjemność z gotowania, fotografowania i pisania. Wszystko było w biegu. I o ile na gotowanie jeszcze czas oczywiście znajdowałam (bo przecież sama musiałam coś jeść), to robienie zdjęć i pisanie było już często robione na siłę. Nie chciało mi się na chwilę zatrzymać i pomyśleć jak mają wyglądać zdjęcia, czy nacieszyć oko pięknymi ujęciami w necie, żeby się zainspirować. Z pisaniem było podobnie, brak pomysłu na post jakoś niespecjalnie mi przeszkadzał, żeby usiąść i sklecić parę zdań. Przecież w kalendarzu miałam zaznaczone, że dzisiaj jest czas na pisanie posta, to trzeba pisać a nie wykręcać się…
Tak doszłam w tym wszystkim tylko do frustracji. Na szczęście podczas ostatnich kilku dni spędzonych na działce u rodziców, mogłam się na chwilę zatrzymać i pomyśleć. Oczywiście wcześniej też miałam już listę rzeczy do zrobienia, bo przecież trzeba było wykorzystać czas kiedy miałam nieograniczony dostęp do grilla. Ale stwierdziłam, że mam to w nosie. Miałam okazję odpocząć, to odpoczywałam i przy okazji przewartościowałam sobie pewne rzeczy. Wiem, że pasja jest bardzo ważna, ale na chwilę odstawiam ją na boczny tor. Nie porzucam jej, ale w tym momencie chcę się skupić na maluchu, który lada moment pojawi się w naszym życiu. Chcę przeżyć tę rewolucję w spokoju i przede wszystkim cieszyć się nią, a nie myśleć że dzisiaj czwartek i muszę opublikować nowy post. Myślę, że wyjdzie mi to tylko na dobre i pozwoli zatęsknić za blogowaniem w tym pozytywnym znaczeniu 🙂 A ja dzisiaj mogę Wam obiecać tylko tyle, że nie znikam, ale pojawiać się będę tutaj wtedy, kiedy będę tego sama potrzebowała i kiedy będę miała coś ciekawego do zjedzenia 😉
Węgierski placek kukurydziany z konfiturą truskawkową
A na koniec, żeby już całkiem smutno się tutaj nie zrobiło, to mam dla Was oczywiście nowy przepis. Przepis na nietypowy placek kukurydziany z konfiturą truskawkową z rabarbarem. Pochodzi on z węgierskiej książki kucharskiej, którą upolowaliśmy podczas zeszłorocznych wakacji spędzonych właśnie na Węgrzech. A dlaczego nietypowy? Spójrzcie na składniki to się dowiecie 🙂
Składniki na placek:
- 150 g mąki kukurydzianej
- 300 ml mleka
- 1 łyżka cukru
Składniki na konfiturę:
- 150 g rabarbaru (u mnie to były dwie łodygi)
- 20 g masła
- 150 g truskawek
- sok z połowy cytryny
- 3 łyżki miodu
Przygotowanie:
Za placek zabieramy się wieczór wcześniej. Do miski wsypujemy mąkę, zalewamy ją mlekiem. Dokładnie mieszamy i odstawiamy na całą noc. Na drugi dzień dodajemy cukier, i jeśli zachodzi taka potrzeba to dolewamy mleko, aby uzyskać konsystencję ciasta naleśnikowego. Wszystko dokładnie mieszamy. Dno tortownicy o średnicy ok. 24 cm wykładamy papierem do pieczenia i przelewamy do niej ciasto. Pieczemy w temperaturze 180°C przez ok. 45 min lub do tzw. suchego patyczka.
Teraz czas na konfiturę, którą robi się błyskawicznie 🙂 Rabarbar myjemy, osuszamy, kroimy na centymetrowe kawałki. W rondelku porządnie rozgrzewamy masło, może się nawet trochę zrumienić. Wrzucamy pokrojony rabarbar, dodajemy sok z cytryny i miód. Gotujemy do momentu, aż rabarbar zmięknie i wtedy dodajemy umyte i pokrojone wcześniej truskawki. Podgrzewamy całość jeszcze ok. 1 min i zdejmujemy rondel z ognia.
Gdy placek się upiecze, wyciągamy go z piekarnika. Studzimy, po czym kroimy w trójkąty i podajemy go z również przestudzoną konfiturą. Smacznego! 🙂
Przepis pochodzi z książki Borbás Marcsi “A sűrűje 2”.
Letnich owoców zaczyna przybywać na targach i w warzywniakach, dlatego poniżej przypominam jeszcze kilka przepisów na owocowe słodkości: jogurtowa pianka z letnimi owocami, kresowe ciasto z jagodami, półkruche truskawkowo-borówkowe z kruszonką.