Mój pierwszy TORT! - czyli relacja z warsztatów w Kuchni Brudzia

Mój pierwszy TORT! - czyli relacja z warsztatów w Kuchni Brudzia

TORT – łączy mnie z nim wiele gorących uczuć, a proces powstawania każdego nowego to szereg najróżniejszych relacji, które się płynnie zmieniają. Jedno jest pewne, zawsze zaczyna się pięknie 🙂 Ale niekoniecznie pięknie się kończy….

Zauroczenie

Pierwszy etap to zdecydowanie zauroczenie nowym. Zaczynam poszukiwania, bynajmniej nie przepisu. O nie. Tort z przepisu od A do Z zdarzyło mi się zrobić chyba tylko trzy razy. Raz dla Kawy i na nieszczęście przekręciłam proporcje składników w kremie. Raz dla dwuletniego Gnoma, ale nie wiem czy to łapie się pod miano “tort”, bo było to ciasto marchewkowe z kremem. I ostatni raz zaszalałam dla siebie, kiedy to zrobiłam tort z trzech rodzajów czekolady, a żeby było jeszcze bardziej na bogato, obłożyłam go toną Maltesers’ów (podgląd tutaj). Więcej grzechów nie pamiętam. Yyyyy wróć…. Więcej tortów z przepisów nie pamiętam 🙂

Zatem zaczynam szukać idealnego połączenia. Wiadomo na pierwszy ogień idzie materiał na blat. Później wymyślam całą resztę plus fajerwerki. Tak, zdecydowanie w planie mam zawsze jakiś efekt WOW, bo przecież nie może być zwyczajnie 😉 Na koniec idzie tynk i oczywiście najprzyjemniejsze dekorowanie. I w tym momencie mogłabym spędzić dobrych kilka godzin na Pintereście, szukając tak zwanych inspiracji. Oczywistym jest fakt, że nie potrafię się zdecydować od razu. Zawsze jest jakieś “ale” i trzeba przeglądać zdjęcia dalej, na szczęście wtedy zazwyczaj wkraczają moje zmory i przychodzi czas opamiętania 😉

Proza życia

No ok, najważniejsze już jest. Kiedy już rozplanuję wszystkie kroki w czasoprzestrzeni i zniosę kupę siat ze składnikami i kolejnymi “niezbędnymi” pierdołami, przychodzi moment, żeby się zabrać za biszkopt. Podchodzę do niego z pewnym zapasem czasowym, bo wiecie, strzeżonego… i takie tam. Niestety tutaj etap zauroczenia przechodzi w zwykłą codzienność, gdzie trzeba wykazać się odrobiną cierpliwości i pójść czasami na kompromis. I wtedy zwykle zaczynają się schody, bo jajka nie chcą współpracować i rozdzielić się bez rozlewu żółtek. Innym razem, mogłabym rzucać nimi jak popadnie i tak by jedno i drugie wylądowało osobno, ale nie kiedy chodzi o biszkopt. Tutaj zawsze jest wtopa.

No nic, nauczona doświadczeniem mam zapas jajek. Duży zapas 😉 Gdy już połowa pracy zakończona jest sukcesem, moja cierpliwość się kończy i kuszą mnie skróty, czyli dalsze mieszanie wszystkich składników mikserem. Oczywiście mocno biję się z myślami, bo przecież WIEM, ŻE SIĘ TAK NIE ROBI… No ale moja Bestia, potrafi być też łagodna jak baranek i delikatnie wmiesza tę nieszczęsną mąkę. Taaa… Zostaje mi już wtedy liczyć tylko na cud 😉

Pierwsza kłótnia

Po “pierwszej małej kłótni” przychodzi czas na refleksję i oszacowanie strat, czyli wyjęcie biszkoptu z piekarnika. Żałuję wtedy ogromnie, że tak mnie wcześniej poniosło i zaczynam się zastanawiać czy piec drugi, czy zrobić jednak placka na biszkopcie i zalać go galaretką. Kiedy już mam ułożony plan awaryjny, zabieram się za środek. Tutaj zdecydowanie lepiej mi idzie, aczkolwiek czasami też jest pod górkę. Gdy już uda mi się złożyć tort bez zakłóceń, powolnym krokiem zbliża się moment tynkowania.

Godzenie się

Wraca spokój i nawet pojawia się odrobina ekscytacji. Z wielką nadzieją i lekkim drżeniem rąk oddaję się wtedy wygładzaniu i upragnionym kancikom. Aż do pierwszej rysy… Jedyny tort, który jako tako (powtarzam, JAKO TAKO) udało mi się wygładzić to ten wiśniowy dla Kawy. Z żadnym potem już mi tak gładko nie poszło. Zaciskam więc zęby, chowam idealne wizje do szuflady i próbuję iść na kompromis. W ruch idzie łyżka stołowa i ulubiona grafika na Pintereście, a w myślach powtarzam sobie: “Nic się nie stało, Monika…”. Na tym etapie zazwyczaj już boję się dotykać rękawa cukierniczego, jednak uparte dążenie do celu zawsze wygrywa. Efekt tego możecie zobaczyć w przypadku ostatniego tortu Gnoma. Teraz zostaje mi już tylko nadzieja, że przynajmniej smak się obroni, ale wtedy dochodzą do mnie głosy: “Dobry, taki nie za słodki” 😀

Niezbyt szczęśliwy koniec

Z pewną dozą rezygnacji zbieram więc resztki mego dzieła do lodówki, tylko po to by wieczorową porą znów je z niej wyciągnąć i zagryźć smutki 😉 A gdy “emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz”, myślę sobie, że naprawdę przydałoby mi się pójść na tortowe warsztaty.

Mój pierwszy TORT!

I po ostatniej porażce, kiedy to tort Kawy już prawie wylądował w koszu, z pomocą przyszedł Mariusz i jego Kuchnia Brudzia. Przeglądając Facebooka oczom moim ukazały się warsztaty tortowe. Z miejsca się na nie zapisałam i w oczekiwaniu przebierałam nogami z dnia na dzień.

Przyznaję się, że to nie były moje pierwsze warsztaty w tym miejscu i z pewnością nie ostatnie. Do tak fajnego miejsca z ciągle uśmiechniętymi ludźmi, którzy potrafią czerpać radość z gotowania bardzo ciągnie.

Tym razem były to jednak moje pierwsze słodkie warsztaty. Rewelacyjnie (moim skromnym zdaniem) poprowadził je Kamil Piotr Wałcerz.

Na dzień dobry dostaliśmy skrypt, w którym oczywiście znalazł się przepis i sposób przygotowania głównego bohatera czyli tortu czekoladowo-czekoladowego 😉 Oprócz tego było w nim (w skrypcie, nie w torcie) mnóstwo wskazówek odnośnie pieczenia idealnego biszkoptu. Miód na moje zbolałe serce 🙂 Po wstępie jakim było omówienie różnych rodzajów biszkoptów zabraliśmy się do pracy.

W planie było upieczenie dwóch biszkoptów dwiema metodami. Zgadnijcie co mi przypadło w udziale? Oczywiście wmieszanie mąki i kakao do masy jajecznej. To była kara za wszystkie moje dotychczasowe grzechy. Spociłam się jak mysz, ręce mi się trzęsły jakbym wcześniej wypiła co nieco, ale nie dając nic po sobie poznać (chyba) zabrałam się do dzieła. Pod czujnym okiem Kamila, rzecz jasna. No i udało się. Kakaowy biszkopt, wymieszany ręcznie przeze mnie, bez grama proszku do pieczenia, wyrósł jak ta lala.

Taki mój malutki sukces. Dalej zajęliśmy się domową frużeliną i musem. W między czasie Kamil sprzedał nam fajny patent na zrobienie ozdoby z czekolady. No i była też krótka pogadanka o nasączach (ależ to brzmi profesjonalnie 😉

W końcu przyszła pora na składanie tortu. Każdy z uczestników dostał swój biszkopt i każdy indywidualnie się nim już zajął. Składaliśmy je w rantach cukierniczych, w których się zakochałam i bez zbędnego zastanawiania się, sprawiłam sobie własny.

Później przyszedł już czas na tynkowanie. Ostatnimi elementami był drip i dekorowanie wedle swoich gustów. Tutaj bardzo przydatna okazała się obrotowa patera. Niby taki szczegół, a robi różnicę. Co do dekoracji, nie miałam jakiegoś specjalnego zamysłu. W sumie, nawet gdybym miała, to i tak skończyłoby się to jak zwykle. Zatem złapałam co miałam pod ręką i wrzuciłam na wierzch. Artystycznie, żeby nie było 🙂

A teraz podsumowując… Kamil, to człowiek który na drugie imię ma chyba “cierpliwość”. Zazdroszczę i koniecznie muszę wziąć przykład. Oczywiście cierpliwość ta nie tyczy się tylko tortów, ale też uczestników warsztatów. Odpowiedział na każde nurtujące pytanie, podzielił się z nami zarówno podstawami, jak i wieloma trikami, które z pewnością ułatwią życie cukiernika – mega amatora. Pokazał nam, że połączenie prostych smaków, może spowodować problem z poprzestaniem na jednym kawałku tortu. W końcu przekonał, że to wcale nie jest takie trudne. Trzeba tylko chcieć i dużo ćwiczyć. Także, mi pozostaje już tylko to drugie 🙂

Będzie mi miło, jeśli zostawisz komentarz :)

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *