Dzisiaj nadaję do Was z łóżka. Z rozgrzewającą herbatą (z eksperymentalnym syropem) i termometrem u boku. I ostrzegam… dzisiaj jestem bardzo sfrustrowana bo cały mój plan poszedł…. poszedł w… no rypnął się 🙁 Nie wiem jak Wy, ale ja jako matka zawsze choruję w nieodpowiednich momentach:
1) Kawa jedzie na konferencję branżową, ja mam zostać z rocznym Gnomem przez kilka dni sama. I co ja robię? Noc przed Kawy wyjazdem telepię się pod kołdrą, że mało co zębów nie zgubię. Na drugi dzień ledwo powłóczę nogami, w stroju i z miną, której nie powstydziłyby się “łokin dedy”.
2) wracamy z emigracji na dobre. Ja ze Zgredkiem w brzuchu, szczęśliwa, że w końcu osobiście się tym szczęściem z rodziną podzielimy. Na dodatek, okres to jeszcze był przedświąteczny, więc ja jak szalona listy pisałam do Mikołaja w imieniu wszystkich członków familii (na wypadek, gdyby to kiedyś przeczytał Gnom i wierzył jeszcze w Świętego Brodatego ;)). Drugi dzień po przyjeździe, budzę się rano i co? I czuję, że połknęłam jeża :/ Także, niektóre listy do Dziadka nie dotarły…
3) pierwsze ferie zimowe Zgreda. Domek na wypasie wynajęty na Słowacji, w planach dzikie przejażdżki na sankach, codzienne bieganie wśród ośnieżonych gór, picie grzańca na tarasie nocą, moczenie tyłka w basenach termalnych… W dzień wyjazdu byłam już chora. Z planów zostało mi tylko dogorywanie na kanapie przy kominku. Dobre i to 😉
4) wyjazd sentymentalny Zgreda, do kraju w którym został poczęty 😉 A na poważnie pierwsze “zagramaniczne” wakacje Zgredka. Wszystko piknie i cacy, to się dziewczyny musiały zawirusować. Chociaż one to sobie jeszcze wybrały optymalny czas na chorobę, mi przypadło chorowanie w samolocie. Wyszłam na żółtodzioba, wróć… na zielonodzioba co to pierwszy raz w samolocie przebywa 🙂
5) no i teraz kwintesencja… źródło mojego dzisiejszego niewymownego żalu, mojego wściekłego wycia do księżyca… Nic nie mówiłam wcześniej, ale zostałam zwerbowana do Biegu Niepodległości, który oczywiście ma się odbyć 11 listopada. I chociaż dystans (11 km) dla mnie nadal zostaje nieosiągnięty, to strasznie się wkręciłam w ten bieg. Ba, wkręciłam do tego jeszcze Gnoma, opowieściami o zawodach i Dniu Odzyskania Niepodległości. Radość moja trwała do czasu pierwszego jesiennego (czego?) chorowania, które przeciągnęło się tak jakoś w miesiąc. Ale po, się dzielnie pozbierałam, otrzepałam i poszłam zrobić ostatni trening przed biegiem. Walka to była przeokrutna, ale w głowie wszystko się poukładało i pełna determinacji czekałam na piątek. No, także finał tej opowieści już znacie.
I teraz nie pozostaje mi nic innego, jak poczłapać z łezką w oku do kuchni i się pocieszyć czekoladową babeczką, z czekoladowym ganache i kleksem bitej śmietany. Czekoladową babeczką z nutą orzechów włoskich, wilgotną i lekką, dzięki ubitej pianie z białek. Czekoladową babeczką, która o dziwo została zrobiona z bułki tartej (nie żartuję). Taka pospolita bułka, a taki efekt 🙂 I to nic, że dochodzi godzina 22. Mam to w… nosie!
[EDIT] A jednak pobiegłam. I przebiegłam! Jejeje 🙂
Składniki na ciasto (na ok. 8 sztuk):
- 60 g gorzkiej czekolady
- 100 g miękkiego masła
- 4 jajka
- 40 g bułki tartej
- 50 g orzechów włoskich (zmielonych)
- 1 szczypta soli
- 60 g cukru
- 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
- ok. 1 łyżka masła do wysmarowania foremek
Składniki na ganache:
- 40 g gorzkiej czekolady
- 40 g mlecznej czekolady
- 60 ml śmietany kremówki (najlepiej 30%)
Dodatkowo:
- śmietana kremówka 36% do dekoracji
Przygotowanie:
Czekoladę siekamy i rozpuszczamy ją w kąpieli wodnej. Odstawiamy do ostygnięcia, tylko należy uważać, żeby jej nie przetrzymać i żeby nie zaczęła tężeć. Miękkie masło umieszczamy w misie miksera i ubijamy na krem. Oddzielamy żółtka od białek. Już o tym pisałam, ale ja wbijam ostrożnie wszystkie jajka do miski i dłonią wyławiam żółtka. Dla mnie jest to najlepszy sposób, żeby się uchronić przed pęknięciem żółtka, a i ponoć traci się wtedy mniej białka. Ale wracając… Do ubitego masła dodajemy po jednym żółtku i miksujemy do jego dokładnego wmieszania. Następnie dodajemy ostudzoną czekoladę, bułkę tartą i zmielone orzechy włoskie. Mieszamy chwilę mikserem do połączenia składników.
Odstawiamy masę na bok i ubijamy pianę z białek ze szczyptą soli. Gdy piana zacznie się robić sztywna, dodajemy cukier w kilku turach, a na koniec ekstrakt waniliowy. Teraz łączymy delikatnie obie masy. Ja robię to w dwóch krokach. Najpierw wykładam połowę piany do miski z masą i delikatnie mieszam szpatułką, żeby nieco rozrzedzić ciasto. Później dokładam drugą połowę piany i znów delikatnie, ale dokładnie mieszam do połączenia składników. Teraz pora aby przełożyć masę do foremek. Rozpuszczamy łyżkę masła w garnuszku i smarujemy nim (używając pędzelka) foremki. Możemy użyć pojedynczych kokilek, ale również nada się forma do babeczek. Wykładamy do niej ciasto. Formę (foremki) wkładamy do większej blaszki i wlewamy do niej wrzątek, na ok. 1/4 wysokości formy z babeczkami. Pieczemy w temp. 170°C przez 30-35 min, lub do tzw. suchego patyczka.
Teraz zabieramy się polewę. Podgrzewamy śmietankę w garnuszku i gdy jest już gorąca wrzucamy posiekane czekolady. Wyłączamy gaz i mieszamy, aż czekolada się rozpuści i powstanie gładka masa. I zostaje już tylko ubić śmietankę do dekoracji. Po upieczeniu babeczek, wyjmujemy je z pieca. Delikatnie wyciągamy je z foremek (ja sobie pomagam wykałaczką: wbijam ją w babeczkę i ją unoszę), przekładamy na talerzyk odwracając do góry nogami, polewamy polewą i dekorujemy kleksem bitej śmietany. Podajemy na ciepło, ale równie smaczne są również na zimno. Smacznego!
Oryginalny przepis pochodzi z książki “Figlmuller. Viennese cuisine cooking by pictures.”