Bieszczady od kuchni cz.1

Bieszczady od kuchni cz.1

W tym roku udało nam się w końcu zrealizować moje ciche życzenie, żeby rzucić wszystko i… wyjechać w Bieszczady. Kawa rzucił w pracy podaniem o urlop, ja rzuciłam niezbędne klamoty do walizek, zapakowaliśmy się do auta i wyjechaliśmy na tydzień w Bieszczady 🙂 Nie był to całkiem spontaniczny wypad i to w dodatku do miejsca, którego z pewnością powstydziłby się Rebrow, grunt jednak, że się zebraliśmy. Było nam wygodnie i nie było zasięgu. Mieliśmy za to kilka list, a wśród nich listę rzeczy do zjedzenia 🙂

Nie wiem, czy w poprzednim akapicie oddałam moje podekscytowanie kulinarną stroną tego wyjazdu. Jeśli nie, to dodam, że jechałam napalona na bieszczadzkie jedzenie jak szczerbaty na suchary. Serio. W Bieszczadach byłam nie raz, ale pierwszy raz jechałam tak oczytana na temat lokalnych potraw i z wielką nadzieją, że odkryję te wszystkie perełki. No właśnie… wszystko rozbiło się w dużej mierze o to oczytanie. Jak się domyślacie jego źródłem były internety.

Niestety rzeczywistość okazała się nieco inna, niż głosiły to posty na blogach. I teraz dochodzimy do momentu, kiedy długo biłam się z myślami jak ugryźć ten temat. Do tej pory na blogu nie pojawiały się opisy restauracji, sporadycznie pisałam tylko o fajnych (według mnie oczywiście) miejscach na fejsbuku, czy instagramie. Ale po tym wyjeździe czuję lekki żal, jeśli chodzi o lokalną kuchnię. Wiem, że moje myślenie, że w większości knajp zjem fuczki, łężnie, stolniki, czy proziaki jest mocno naiwne. Jednak fajnie by było, gdyby w tej większości knajp znalazła się chociaż jedna regionalna potrawa i nie mam tu na myśli schabowego z zasmażaną kapustą (którego notabene uwielbiam :P). Dlatego ten post będzie wyjątkiem. Dzisiaj opowiem Wam gdzie mi było dobrze, ale również pożalę się trochę na kilka miejsc.

Bieszczady od kuchni

Bar pod Gontami – Bukowiec

Pierwszy dzień mieliśmy zaplanowany zgoła inaczej. Większość czasu mieliśmy spędzić w Sanoku i gdzieś tam się posilić. Zgred nam jednak pokrzyżował te plany i pognaliśmy prosto na miejsce noclegu. Po szybkim ogarnięciu się i oszacowaniu strat ;), ruszyliśmy jednak tyłki, żeby przywitać się z górami. Przywitać się również chcieliśmy z bieszczadzkim jedzeniem, dlatego gdy po drodze mignął mi Bar pod Gontami, zarządziłam postój. Jeszcze przed wyjazdem naczytałam się samych pozytywnych opinii. Najlepsze tam miały być: kwaśnica, pierogi i naleśniki z jagodami. Zatem wzięliśmy kwaśnicę, a do tego żurek, rosół, gulasz, pierogi z mięsem i pierogi ruskie. Na naleśniki już niestety nie starczyło nam miejsca 😉 Moim skromnym zdaniem, wygrała w tym zestawieniu kwaśnica. Była gęsta, aromatyczna, kwaśna i bardzo sycąca.

Bar pod Gontami
Bar pod Gontami

Co do pierogów… Wieść niesie, że ponoć są to najlepsze pierogi w całych Bieszczadach. Skuszona tą obietnicą postanowiłam spróbować, choć rzadko się zdarza, że w knajpach jem pierogi. Nie, nie dlatego, że ich nie lubię. Dlatego, że moja babcia robiła te najlepsze i jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś ją w tym pobił. Tym razem też tak było niestety. Pierogi były duże, farsz mięsny był smaczny. W ruskich było jak dla mnie za mało sera. W obu przypadkach jednak ciasto było nie takie. Za grube i za pulchne. Także, być może są to najlepsze pierogi, ale właśnie w Bieszczadach.

Bar pod Gontami

Bieszczadzka Legenda – Ustrzyki Górne

Wizytę w Legendzie można uznać za jedną z tych spontanicznych. Oczywiście była na liście, ale przejazd przez Ustrzyki wyszedł nam dość nieoczekiwanie. Po krótkim rozgoszczeniu się, zaczęliśmy studiować menu. Nie powiem, byłam lekko podekscytowana, bo znalazło się kilka dań lokalnych. Ja nie miałam problemu z wyborem, bo gdy tylko zobaczyłam fuczki, padło na nie. Oprócz tego zamówiliśmy BonŻur, Knyszę bieszczadzką, Pierogi dzikiej baby i Naleśniki z serem. W oczekiwaniu na jedzenie, mogliśmy się na spokojnie rozejrzeć. I powiem Wam, że klimat Legendy był bardzo fajny. Pogoda pozwoliła nam zasiąść na zewnątrz, gdzie na każdym stoliku widniała inna “planszówka”. Pomysł jak dla mnie genialny. Dzieciaki zajęte, rodzice mogli zająć się chwilowo rozmową na “wyższym poziomie” 😉 Oprócz tego była również strefa wypoczynkowa pełna leżaków i rozbitych namiotów.

Bieszczadzka legenda
Bieszczadzka legenda
Bieszczadzka legenda

Po tym rekonesansie przyszła pora na konsumpcję. Na początek wjechał żur, którym wszyscy sprawiedliwie się podzieliliśmy. Co do niego nie mam żadnych zastrzeżeń, tak samo jeśli chodzi o naleśniki. A jeśli o nich mowa, to jeszcze jeden plus na rzecz knajpy. Gnom zażyczył sobie naleśniki z jagodami, ale pan za barem poinformował nas, że takowych nie ma, bo… skończyły się jagody w lesie.

Bieszczadzka legenda

Ruskie pierogi były urocze z wyglądu 😉 Małe, niemal takie same, z poprawnym farszem i ciastem lekko zbliżonym do mojego ideału.

Bieszczadzka legenda

Knysza, to była dla mnie nowość, bo zaczytując się w internetach, wcześniej nie trafiłam na nią. Były to ziemniaki wymieszane z białym serem i cebulą w chrupiącej panierce a do tego sos z czosnkiem niedźwiedzim. Podjadłam Kawie kilka kęsów i pamiętam, że byłam zadowolona 😉

Bieszczadzka legenda

No i na koniec niestety fuczkowy zgrzyt. Wcześniej dowiedziałam się, że są dwie wersje tego dania. Pierwsza to kapusta kiszona wymieszana z ciastem naleśnikowym. W drugiej kapusta jest wymieszana z gotowanymi ziemniakami. W Legendzie serwowana jest ta druga wersja. Na pierwszy rzut oka, nie można było się do niczego przyczepić, ale przy drugim… Na stronie możemy poczytać, że “nie odgrzewamy kotletów”, ale ja miałam wprost przeciwne wrażenie. Oprócz tego sam kotlecik był bardzo suchy i bez sosu czosnkowego by nie poszedł 😉 Do tego był jeszcze miks sałat, niestety też nie pierwszej świeżości. Także moje pierwsze zachwycenie, ulatniało się z każdym następnym kęsem, niczym powietrze z dziurawego balona.

Bieszczadzka legenda

Bacówka Sery owcze – Brzegi Górne

Jadąc w Bieszczady za obowiązek niemal uważałam kupienie sera owczego. Do tej pory pamiętam smak wędzonego nieoscypka, kupionego prosto z bacówki 13 lat temu, kiedy to objeżdżałam Bieszczady wzdłuż i wszerz z rodzicami. Podążając za tymi wspomnieniami, próbowaliśmy razem z Tatą odnaleźć to miejsce na mapie. Padło na Brzegi Górne. Tyle, że są tam dwie bacówki. Okazało się, że to niestety żadna z nich. Ale ale… Dzięki temu odkryliśmy nowe miejsce. Jadąc od Ustrzyk Górnych w stronę Wetliny jest to pierwsza Bacówka. W tamtym momencie były już tylko dostępne bundz i solan. Wzięliśmy oczywiście oba, w ilości zdecydowanie za małej, jak się później okazało 😉 Ja, która nie uznaje kanapek z samym serem (zawsze musi być do tego jakaś padlinka ;)), wpierdzielałam chleb z masełkiem i bundzem niemal do końca wyjazdu.

BACÓWKA SERY OWCZE
BACÓWKA SERY OWCZE

Na szczęście miałam go tylko dla siebie, bo reszta rodziny upodobała sobie bardziej solana. Najlepszy moim zdaniem był świeżo grillowany, ale wyborny był również w zwykłych kanapkach z boczkiem jedzonych na Połoninie Wetlińskiej 🙂

Bacówka Sery Owcze

Sery były pyszne, ale dla tych mniej wtajemniczonych kilka słów wyjaśnienia. Jak się domyślacie z nazwy miejscówki, oba sery wytwarzane są z mleka owczego. Bundz powstaje przez dodanie do jeszcze ciepłego mleka (zaraz po udoju) podpuszczki, która powoduje ścinanie i wytrącanie się skrzepów serowych. Przypomina on twaróg, jednak jest od niego bardziej zwarty. Świeżo wytworzony jest słodki (my właśnie taki zakupiliśmy), z czasem dojrzewa i robi się bardziej kwaśny. Natomiast solan to bundz dojrzewający w zalewie solankowej.

Bar na stawach – Krzywe

To jedyne miejsce, o którym nic nie czytaliśmy w Internecie. A dlaczego? Z prostego powodu 🙂 Byłam już tutaj dawno temu. Nadal jednak pamiętam tamte pstrągi i ówczesny klimat baru. I wiecie co? Pod tym względem nic się nie zmieniło. Może tylko bar się nieco rozrósł i przybyła piaskownica dla dzieciaków.

Bar na Stawach

Kiedy postanowione było, że na kolejny obiad będzie jedzony pstrąg, musiałam trochę poszperać w pamięci, żeby tu trafić. Od ostatniej mojej wizyty tutaj, pojawiło się w niedalekiej odległości kilka przybytków tego samego typu. Musiałam też powalczyć z głodnym Kawiakiem, bo gdy tylko zobaczył tabliczkę z pstrągiem, chciał się zatrzymać w pierwszym lepszym miejscu. A tu niestety, jadąc od Wetliny w stronę Dołżycy jest to ostatni bar 😉 Jak sama nazwa wskazuje, jest to bar, więc próżno tu szukać “restauracyjnych luksusów”. Znajdziemy tu za to duży, ceglany grill na środku sali i będziemy mogli patrzeć, jak pieką się nasze zamówione ryby. Nie ma tu miejsca na żadne oszustwa 😉

Bar na Stawach

Na zewnątrz jest sporo przestrzeni i sporo stolików rozmieszczonych przy stawach. A gdy jest ciepło i świeci słońce możemy dodatkowo podziwiać piękne motyle 🙂

Bar na Stawach
Bar na Stawach

A same pstrągi? Pyszne. Bez zbędnych cuda wianek, po prostu świeża ryba z chrupiącą skórką i soczystym mięsem. Czego chcieć więcej? Najlepszą opinię wystawiły nasze wybredne dzieciaki, które biły się o każdy kęs ryby. A zapytane następnego dnia, co by chciały zjeść na obiad odpowiedziały, że pstrąga 🙂

Bar na Stawach
Bar na Stawach

Samych pstrągów grillowanych było nam mało, więc wzięliśmy jeszcze jednego wędzonego na wynos. Nie muszę chyba pisać, że był równie pyszny. Został skonsumowany na następne śniadanie i towarzyszył nam w kanapkach podczas wędrówki do Rezerwatu Sine Wiry.

Bar na Stawach

Chata Wędrowca – Wetlina

To najbardziej kontrowersyjne miejsce, w którym byliśmy. W necie można znaleźć bardzo dużo skrajnie różnych opinii. Jedne z nich sugerują, że najemy się w tam pysznie, w lokalnym wydaniu, podziwiając przy tym przepiękne widoki. Inni “mówili”, że tylko Naleśnik Gigant od lat trzyma poziom, natomiast poziom reszty proporcjonalnie spada z upływem czasu. Jako, że ze mnie niepoprawny łasuch, zdecydowanie zasugerowałam się tą drugą opinią. Któregoś pięknego dnia, postanowiliśmy zapoznać się bliżej ze sławnym naleśnikiem, czyli zjeść go na obiad.

Niestety widoków nie było nam dane podziwiać, bo sala z widokami była zatłoczona i z wózkiem nawet nie próbowaliśmy się tam dostać. Gdy w końcu już zajęliśmy miejsce, zaczęliśmy przyglądać się menu w wersji papierowej. Wyobraźcie sobie, że były tam tylko… naleśniki. Reszta dań była wypisana “na ścianie”. Szczerze mówiąc do tej pory nie rozumiem zamysłu, jakim kierowali się twórcy tego “dzieła”. To znaczy, ja wiem czemu ma służyć zabieg wydrukowania menu, wielkości gazety codziennej, gdzie pozycje do wyboru zajmują może pół jednej strony, a reszta to same pozytywne opinie o chacie autorstwa przeróżnych sław i gwiazd. Ja to wiem, ale nadal tego nie rozumiem.

Idąc dalej tym tropem… Wszystkie ściany w okolicy toalety, są zapełnione zdjęciami tego wyjątkowego naleśnika, certyfikatami, oraz artykułami o właścicielach tego miejsca (oczywiście nie mam tu na myśli toalety) ;). Wiecie chyba dlaczego wiszą one w miejscu, gdzie prawie zawsze jest kolejka 😉 Ja to wiem, ale nadal nie rozumiem tego zamysłu.

Wracając jednak do głównego bohatera tej części wpisu, jak i największego bohatera Bieszczad. Nie szaleliśmy tym razem i wzięliśmy najbardziej podstawową wersję naleśnika jaką się dało. Dla tych co jeszcze się z nim nie spotkali, nadmienić trzeba, że z klasycznym naleśnikiem nie ma on absolutnie nic wspólnego. Mi osobiście z wyglądu przypomina smażony lany chrust, tyle że uformowany w kształt wielkiego placka. Smaku nie porównam, bo nie jadłam wcześniej lanego chrustu. Fakt faktem, że jest to smażone w głębokim tłuszczu ciasto. Do tego miód, kwaśna śmietana i cukier puder. No i oczywiście jagody, których w lesie już nie było 😉 Nie powiem, wyglądał imponująco na talerzu, jednak świeże jagody prezentowały by się na nim zdecydowanie lepiej. Jeśli chodzi o smak, to podsumuje to tak “co za dużo, to niezdrowo”. A przypomnieć chciałam, że są jeszcze bardziej wypasione wersje naleśnika.

Chata wędrowca
Chata wędrowca

Z pewnością był to nasz pierwszy i ostatni Naleśnik Gigant. Dałabym natomiast szansę wytrawnym smakom w Chacie, chociaż nie wiem, czy mam ochotę wracać do miejsca z tak wielkim ego.

Karmnik – Solina

Solina jest to zdecydowanie najbardziej męczące miejsce w Bieszczadach. Mając jednak dzieci, nie sposób czasami uniknąć tego typu atrakcji. Na szczęście nasze skupiły się najbardziej na kluczowym celu, czyli rejsie po Zalewie Solińskim. Potem był czas na obiad. Lekko zdegustowani poprzednim dniem, nie zastanawialiśmy się wcześniej co, gdzie i jak. Kawa na szybko sprawdził w necie opinie i padło na Karmnik.

Lokal przyjemny dla oka, krótkie menu, czyli zapowiadało się dobrze. Dla siebie zamówiliśmy Ubite (bitki wołowe w sosie z ziemniakami i sałatką z ogórków) i Jesienną kurę (grillowana pierś z kurczaka z opiekanymi ziemniakami i salsą z cukinii, papryki i pomidorów), a dla dzieciaków Mini pizze (z grillowanym kurczakiem, sosem pomidorowym, mozzarellą i kukurydzą) i oddaliśmy się w stan oczekiwania. Niedługo potem na stół wjechały dania “dla dorosłych”, a o jedzeniu dla dzieciaków ani widu, ani słychu. Określenie “dla dorosłych” było w tym przypadku na wyrost, biorąc pod uwagę wielkość porcji. Ja zazwyczaj nie jestem w stanie przejeść restauracyjnych dań, ale wtedy wyszłam głodna 🙁

Skupmy się jednak na jedzeniu. Do moich bitek nie mogę się przyczepić za bardzo. Mięso było miękkie, sos był rzeczywiście smaczny, taki domowy. Natomiast kolejnym określeniem na wyrost było nazwanie plasterków ogórka kiszonego i talarków białej cebuli sałatką. Serio, można było nie kombinować i wrzucić na talerz po prostu dwa kiszone ogóry. W tym przypadku smak się obronił, natomiast mój portfel płakał kiedy przyszło płacić za tę porcyjkę jedzenia. Kawa ze swojej Jesiennej Kury nie był zadowolony, nie byliśmy również zadowoleni z faktu, że zdążyliśmy już zjeść, a dzieci nadal czekały na swoje pizze. Kelner zabierając nasze puste talerze, zapewnił jednak, że już za chwilę dzieci też będą jadły. Po czym cichaczem przyniósł pizze z baru obok. WTF? Wyglądała nawet zjadliwie, gdyby nie te bidne kawałki suchego kurczaka…

Podsumowując: nie, nie, nie. Do Soliny zrobimy jeszcze jedno podejście, ale tylko po to, żeby zwiedzić mroczne zakamarki zapory 🙂

Ups, z uwagi na klimat pod tytułem: “Dziewczyny, nie marudźcie, zaaraaaz przyjdzie Wasze jedzenie…” nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia jedzenia, nawet telefonem :/

Karczma Karnasów – Cisna

Jedzenie w okolicach Cisnej mieliśmy zaplanowane przy okazji przejażdżki Kolejką Leśną. Pytanie tylko brzmiało, gdzie? Mocno poirytowani poprzednimi dniami, siedzieliśmy z nosami w komórkach z nadzieją, że nas w końcu internety oświecą. Oświeciły 🙂 Karczma stanęła przed nami otworem. A gdy się jeszcze okazało, że jej właściciele posiadają również Bar na Stawach, pojawiła się realna szansa na dobre jedzenie.

Tego dnia byliśmy głodni jak wilki (wszak zjechaliśmy kawał lasu kolejką), zatem dodatkowo zamówiliśmy zupy. Całość prezentowała się następująco: zupa borowikowa, barszcz czerwony z kołdunami, rosół z kołdunami, pstrąg smażony z frytkami i surówką z białej kapusty, jagnięcina w sosie czosnkowym z gotowanymi buraczkami i ziemniakami, placki ziemniaczane z łososiem i sosem czosnkowym. Wszystko było bardzo dobre, ale najlepiej tego dnia wyszedł Kawa, który wybrał borowikową i jagnięcinę. Zupa była kremowa, gęsta i bardzo grzybowa 🙂 Kawa dał nam spróbować tylko po jednej łyżce i nawet zdjęcia nie dał zrobić 😉 Jeśli zaś chodzi o drugie danie, to mięso było bardzo miękkie, polane delikatnym śmietanowo-czosnkowym sosem. Do tego sałatka z gotowanych, pokrojonych w większą kostkę buraków z kwaśną śmietaną. Pierwszy raz taką jedliśmy, ale z pewnością spróbuję ją odtworzyć w domu 🙂 Nie da się ukryć, że od Karnasów wyszliśmy najedzeni, a przede wszystkim zadowoleni.

Karczma Karnasów
Karczma Karnasów

Chata Starych Znajomych – Zahutyń (pod Sanokiem)

Chata miała otwierać naszą bieszczadzką wyprawę. Za sprawą Zgreda stało się jednak inaczej i postój w Sanoku musieliśmy przełożyć na kiedy indziej. Teraz, z perspektywy czasu myślę, że nawet dobrze się stało, bo zakończyliśmy tę podróż z przytupem 🙂 Na początku pisałam już, że poszukiwałam przed wyjazdem tych wyjątkowych,  tradycyjnych smaków. Ciężko jednak było spotkać się z nimi. A tu proszę. Jedna knajpa, jeden talerz i same lokalne przysmaki. Do tej pory jestem zdziwiona, że jednak MOŻNA.

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

Korytko Zakapiora od tamtej pory śni mi się po nocach, a teraz gdy o nim piszę, w brzuchu mi burczy niemiłosiernie. A co w nim było? Były fuczki, stolniki, babka ziemniaczana, kilka rodzajów warenyków, moje ukochane łężnie bieszczadzkie, zestaw surówek i kapusta zasmażana. Tym razem fuczki były w wersji placków z ciasta naleśnikowego i polane były kwaśną śmietaną. Zdecydowanie ta wersja bardziej mi smakowała.

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

O łężniach bieszczadzkich można powiedzieć, że są to kotlety ziemniaczane nadziewane kiszoną kapustą, polane sosem pieczarkowym. Pycha! Tutaj znajdziecie dwie wariacje na temat łężni 🙂

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

Największym odkryciem na korytku były stolniki. To takie gołąbki, ale nadziane farszem z… ziemniaków, wędzonego boczku i cebulki, a to wszystko polane sosem śmietanowo-cebulowym. Powiem Wam, że jeszcze sama nie robiłam tradycyjnych gołąbków, ale z pewnością stolniki będą pierwszymi, które zrobię 🙂

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

O babce ziemniaczanej czytałam w niejednej książce o kuchni kresowej, widziałam ją na nie jednej fejsbukowej grupie. Tutaj była podana w inny sposób. Były to placki ziemniaczane, a pomiędzy nimi masa z bryndzy, ziemniaków, cebuli, pokrzywy, kozieradki i cząbru. Nie obyło się bez omasty oczywiście, za którą robiła śmietana czosnkowa. Szczerze mówiąc, ta pozycja akurat najmniej mi przypadła do gustu.

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

Na koniec zostały warenyky różnej maści, czyli pierożki z ciastem z mąki gryczanej (tak sądzę) polane stopionym masłem. Obłędne 🙂

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

Dopełnieniem tego wszystkiego był jeszcze talerz idealnej kapusty zasmażanej, którą mogłabym zjeść bez żadnych dodatków 😉

CHATA STARYCH ZNAJOMYCH

Na koniec końców powiem tak. Od teraz mam ochotę by przy okazji każdej podróży zajeżdżać po drodze do Zahutynia, tak jak niegdyś jadąc z Lublina do Krakowa zajechaliśmy do Przemyśla na proziaki 🙂

I to by było na tyle. Mimo, że od wyjazdu minęło już całkiem sporo czasu, to bardzo miło mi było przypomnieć sobie ten niespieszny czas, kiedy nic nie musieliśmy, ale całkiem dużo mogliśmy. Mimo, że był to wyjazd z dziećmi, w tym z jednym niemowlakiem, były to prawdziwe wakacje i naładowanie baterii na resztę chorowitej (jak się okazało) jesieni. Ja dodatkowo wyciągam jeszcze wnioski, by następnym razem bardziej patrzeć na bieszczadzkie koślawe tabliczki przy drodze, niż w internetowe gwiazdki 😉 Może to będzie dobry sposób na wyszukanie regionalnych perełek kulinarnych.

Będzie mi miło, jeśli zostawisz komentarz :)

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *